Magiczna Kafejka dla poszukujących...
Kontakt Jolanta: 793-775-790 biuro@magiateria.pl

Kreta nazwana tak od greckiego słowa „silna”, ta obecnie największa grecka wyspa położona jest na Morzu Śródziemnym (piąta co do wielkości wyspa śródziemnomorska). Lecz miano siły zapewne nie pochodzi od samej wyspy, lecz z powodu istniejącego tu niegdyś państwa. Największym miastem jest Heraklion.

Kreta leży na samym obwodzie zagiętego w łuk pasma górskiego, które ciągnie się od Grecji poprzez wyspy Morza Egejskiego, aż do Azji Mniejszej. W jej południowej części, w dolinie Mesana rozciąga się przepiękna miejscowość Fajstos. Był ona stolicą Krety w okresie średniominojskim.

 

Morze Egejskie nie było przegrodą dzielącą narody. Już Schliemann dowiódł tego, gdy w
Mykenach i Tirynsie znalazł przedmioty, które musiały pochodzić z dalekich krain. Potem Evans odkrył na Krecie kość słoniową z Afryki i posągi z Egiptu. W małym świecie starożytnym handel i wojna tak samo były sprężynami stosunków między narodami, jak w naszym wielkim świecie dzisiejszym. Pierwszy — sprężyną równie pokojową, druga równie zbójecką. Wyspy Morza Egejskiego tworzyły więc wraz ze swymi dwiema metropoliami jedną gospodarczą i kulturalną całość. Ze swymi metropoliami? Metropolią wcale nie musiał tu być kraj leżący na kontynencie.
Rychło też okazało się, że właściwą metropolią, właściwym krajem macierzystym (w sensie dokonywającego się tu aktu kulturotwórczego) była nie Grecja lądowa, lecz jedna z wysp — Kreta.
Według legendy sam Zeus urodził się na Krecie. Rea, córka Ziemi, powiła go w pieczarze w górach Dikte. Pszczoły znosiły mu miód, koza Amalteja podawała wymię, piastowały go nimfy. Chłopcy zdolni już posługiwać się orężem zebrali się w gromadę, aby go bronić przed własnym jego ojcem, Kronosem pożerającym swe dzieci.
Tutaj na Krecie miał też panować legendarny król Minos, syn Zeusa, jeden z najpotężniejszych władców, którego imię starożytni wymieniali z najwyższą czcią.
Evans rozpoczął wykopaliska pod Knossos. Tuż pod powierzchnią ziemi natrafił na mury. Już kilka pierwszych godzin pracy przyniosło rezultaty. Po paru tygodniach Evans stał przejęty podziwem przed szczątkami budowli pokrywającymi przestrzeń ośmiu arów. Z biegiem lat z ziemi wynurzyły się resztki pałacu pokrywające przestrzeń dwóch i pół hektara. Dające się wyraźnie rozpoznać założenie architektoniczne wykazywało — mimo pozornie wielkich różnic — podobieństwo z pałacami w Tirynsie i Mykenach. Jednakże ogrom pałacu, jego przepych i piękno świadczyły o tym, że te zaniki w Grecji lądowej mogły być tylko grodami ubocznymi, niczym więcej jak głównymi miastami kolonii, kresowych prowincji.
Wokół głównego dziedzińca pałacowego, tworzącego olbrzymi prostokąt, wznosiły się ze
wszystkich stron skrzydła zabudowań. Mury były z dętych cegieł, dachy płaskie, wsparte na kolumnach. Ale komnaty, korytarze, sale na różnych piętrach tworzyły tak poplątaną całość, stwarzały tyle możliwości zabłądzenia, obrania fałszywego kierunku, że okrzyk „Labirynt!” wyrywał się z ust każdego, nawet najprostszego podróżnika, chociażby nie wiedział o tym, że legenda właśnie królowi Minosowi przypisuje posiadanie zbudowanego przez Dedala Labiryntu — prawzoru wszystkich labiryntów.
Evans nie zwlekając obwieścił światu, że znalazł pałac Minosa, syna Zeusa, ojca Ariadny i Fedry, władcy Labiryntu i mieszkającego w nim straszliwego potwora, na poły byka, na poły człowieka — Minotaura.
Odtąd Evans odkrywa w Knossos same cuda. Lud, który niegdyś tu mieszkał — Schliemann znalazł tylko ślady kolonizacyjnej działalności tego ludu, o którym do owego czasu poza pewnymi okruchami legend nie miano żadnych wiadomości — pławił się w bogactwie i rozkoszy.
Przypuszczalnie u szczytu swego rozwoju popadł w sybarytyczną dekadencję, która niesie już w sobie zarodek zagłady, jako że wtedy i posłanie z róż wydaje się za twarde.
Tylko najwyższy rozkwit gospodarczy może stać się źródłem takiej schyłkowej kultury. Kreta była wówczas tym, czym jest jeszcze dziś — krainą wina i oliwy z drzew oliwkowych. Ale wtedy była wielkim ośrodkiem handlu, a że była wyspą, więc prowadziła handel morski. Jeżeli już pierwsze wykopaliska zadziwiły świat tym, że ten najbogatszy pałac Grecji przedhistorycznej w ogóle nie był obwarowany, nie miał muru obronnego ani żadnych innych umocnień, to zagadkę tę rozwiązało znalezienie towarów handlowych, wymagających silniejszej, bardziej ofensywnej ochrony niż defensywna tylko zapora murów obronnych; ochronę tę dawała panująca nad morzem flota.
Oczom zbliżających się ku brzegom Krety żeglarzy pałac w Fajstos ukazywał się więc nie jako gród warowny, lecz jako jaśniejąca pod prażącym słońcem kreteńskim perła mórz. Lśnił kolumnami z białego wapienia i zdobnymi w stiuki ścianami, błyszczał bogactwem jak szlifowany diament rzucający ognie z każdej fasety.
Evans odkrył magazyny — spichrze pałacowe. Stały w nich obok siebie dzbany, niegdyś pełne oliwy, olbrzymie dzbany, zdobne w bogate ornamenty, pokryte kunsztownymi wzorami, podobnymi do tych, jakie już przedtem znaleziono w Tirynsie. Evans zadał sobie trud, aby obliczyć pojemność tych magazynów oliwy. Wynosiła ona ni mniej, ni więcej tylko 75 000 litrów; zapasy jednego pałacu...
A użytkownicy tego bogactwa?
Evans już po niedługim czasie doszedł do wniosku, że jego znaleziska nie mogą pochodzić z jednej i tej samej epoki, że wiek murów nie jest jednakowy, że nie cała ceramika, nie wszystkie fajanse i malowidła zrodziły się z jednego stylu. Niebawem też, ogarniając przenikliwym wzrokiem tysiąclecia rozwoju tej kultury, rozpoznał dzielące ją cezury. Odróżnił — podział ten uznawany jest do dziś dnia — okres wczesnominojski, od trzeciego do drugiego tysiąclecia przed Chr., okres średnio-minojski około 1600 roku przed Chr., i okres późnominojski, najkrótszy, zakończony około 1250 roku przed Chr. nagłą zagładą. Znalazł nawet ślady działalności ludzkiej z czasów dawniejszych od okresu wczesnominojskiego, z czasów, które nazywamy epoką neolitu, kiedy nie znano jeszcze metalu, a wszystkie sprzęty wyrabiano z kamienia. Znaleziska te datował Evans na 10 000 lat przed Chr. Inni badacze, co prawda, nie cofali się za nim aż w tak odległą przeszłość, niemniej jednak określali ich wiek na 5000 lat, uważając tę periodyzację za pewną.

Skąd te datowania? Skąd ta periodyzacja?
Evans znajdował z każdej epoki przedmioty obcego pochodzenia, w tym ceramikę i naczynia gliniane z Egiptu, pochodzące ze ściśle datowanych okresów dynastii faraońskich. Jako okres rozkwitu i najwyższej kultury określa okres przejściowy od średniominojskiego do późnominojskiego, a więc dziesięciolecia na przełomie 1600 roku przed Chr., kiedy przypuszczalnie żył na Krecie Minos, pan wielkiej floty, władca mórz. Był to okres, w którym z ogólnego dobrobytu zrodził się zbytek. W czasach tych na Krecie uprawiano kult piękna. Pochodzące z owego okresu malowidła ścienne przedstawiają młodzieńców wędrujących przez łąki i zrywających krokusy do smukłych kielichów, dziewczęta brnące po kostki w łanach liliowych. Kultura przeradzała się w przepych. Malarstwo nie było już zakrzepłą w formie, poskromioną przez twórcę ozdobą, lecz pławiło się w kolorach, upajało blaskiem i wspaniałością. Mieszkanie przestało być koniecznością, stało się zbytkiem. Odzież nie była już potrzebą podyktowaną przez naturę i obyczaj, lecz sprawą gustu i wyrafinowania. Nic dziwnego, że Evans do znalezionych przez siebie przedmiotów stosuje określenie „nowoczesne”. Pałac w Knossos nie ustępował co do wielkości pałacowi buckinghamskiemu w Londynie. Posiadał rowy odwadniające, luksusowe łazienki, urządzenia wentylacyjne i kanalizację. Ale porównanie z czasami nowożytnymi narzucało się jeszcze bardziej przy obserwowaniu ludzi, ich postawy, ich strojów, ich mody. Jeszcze w początkach okresu średniominojskiego kobiety nosiły wysokie, spiczaste czapki, długie, z przodu rozcięte, ściągane paskiem wzorzyste spódnice oraz wysokie sztywne kołnierze z głębokim dekoltem odsłaniającym piersi.
Z tych starych ubiorów rozwinął się w okresie najwyższego rozkwitu wyrafinowany strój. Z dawnej prostej sukni powstał stanik z rękawami, ciasno ściągnięty w talii, uwypuklający kształty i również odsłaniający obnażony biust, teraz jednak już z wyraźnie zaznaczoną, ekscytującą kokieterią. Długie po kostki spódnice z falbankami, bogato i jaskrawo haftowane, ozdobione były niekiedy obrazami przedstawiającymi pagórek, z którego wyrastały stylizowane kwiaty lotosu; na spódnicach — jaskrawe fartuszki. Na głowach nosiły damy kreteńskie wysoki toczek powstały z dawnej spiczastej czapki. Czyżby te „modne” postacie były aż groteskowe w swej „hipernowoczesności”? Skoro dziś panuje u nas moda, że kobiety noszą krótkie włosy, to kobiety kreteńskie istotnie nosiły się więcej niż modnie, bo miały głowy ostrzyżone zupełnie tak samo jak mężczyźni.
Tak też ukazują się nam na obrazach: z niedbałą gracją w ruchach, z pełnym wdzięku znużeniem, bawiąc się rękawiczką, prowadzą konwersację z charme’em paryżanki w spojrzeniu i wyrazie twarzy. Trudno wprost uwierzyć, że damy te żyły w czasach odległych od nas o tysiące lat. Starczy jednak rzucić tylko jedno spojrzenie na mężczyzn, aby uprzytomnić sobie, o jak odległe chodzi tu czasy: wszyscy bez wyjątku nosili tylko opaskę na biodrach. Wśród wszystkich wspaniałych obrazów znalezionych przez Evansa („nawet nasi robotnicy pozbawieni wszelkiego wykształcenia — pisze Evans — odczuli ich czar i urok”) powtarza się wciąż jeden znany nam już motyw: młodzieniec tańczący na byku. Tancerz? Akrobata? Za takiego uważał go Schliemann, gdy znalazł podobny obraz w Tirynsie, owym ponurym kresowym grodzisku, w którym nie było nic, co mogłoby przypominać stare legendy, byki, obiaty i krew dymiącą po świątyniach.
Inaczej z Evamsem. Znajdował się przecież na ziemi, gdzie niegdyś panował Minos, król posiadający Minotaura — potwora podobnego do byka. Posłuchajmy, co mówi o tym legenda:
Minos, król Knossosu, całej Krety i wszystkich mórz Hellady, wysłał swego syna Androgeosa do Aten, aby wziął tam udział w igrzyskach. Gdy silniejszy od wszystkich Greków Androgeos zwyciężył, zabił go rozgniewany król Aten Egeusz. Rozjuszony Minos wysłał swą flotę do Aten, nawiedził je wojną, odniósł zwycięstwo i zażądał straszliwej kary. Co- rok Ateńczycy mieli mu przysyłać kwiat swej młodzieży, siedmiu młodzieńców i siedem dziewcząt, jako ofiary dla Minotaura. Gdy jednak nastąpił termin trzeciej z kolei strasznej ofiary, Tezeusz, syn Egeusza, powróciwszy z długiej, wypełnionej bohaterskimi czynami podróży, zaofiarował się, iż pożegluje na Kretę, aby zabić potwora.

„Wśród bryzgów niebieskich statek pruł dziobem
Morze Kreteńskie. A wiózł Tezeusza
I siedem par jońskiej młodzieży”...

Czarne żagle łopotały na maszcie. Jeżeliby mu się udało dopiąć celu, miał je Tezeusz zastąpić w drodze powrotnej białymi żaglami. Ariadna, córka Minosa, ujrzawszy młodzieńca skazanego na niechybną śmierć, zapałała miłością ku niemu. Wręczyła mu miecz, aby miał czym walczyć, i kłębek nici, który przyrzekła trzymać, gdy Tezeusz uda się do Labiryntu, by zabić potwora. W straszliwej walce Tezeusz pokonał Minotaura. Idąc za nicią Ariadny znalazł wyjście z Labiryntu i pośpiesznie wraz z Ariadną i swymi towarzyszami uciekł do rodzinnych Aten. Był jednak tak wzburzony z powodu cudownego ocalenia, że nie pomyślał o tym, aby zgodnie z umową zamiast czarnych rozpiąć białe żagle. I oto Egeusz, ojciec Tezeusza, ujrzawszy czarne żagle i widząc w tym znak, że syn jego poległ — rzucił się do morza.

Czy ta legenda dawała podstawę do objaśnienia obrazu? Dwie dziewczyny i chłopiec igrali z bykiem. Ale może nie była to tylko zabawa, może chodziło tu o śmierć i życie? Może na tym obrazie ofiary stoją przed Minotaurem, co — dodajmy znowu: może — nie oznaczało nic innego, jak „byka króla Minosa”?
Przy porównywaniu tej legendy ze znaną już teraz z wykopalisk rzeczywistością, nasuwały się jednak jeszcze i inne pytania. Nie ulegało wątpliwości, że zawierała ona ziarno prawdy: chodziło o Labirynt. Można także przypuszczać, że zwycięstwo Tezeusza było alegorią, oznaczającą zwycięstwo najeźdźców, którzy przybyli z kontynentu i zburzyli pałac Minosa. Żeby jednak osobisty akt zemsty Minosa — wielkość ofiary, której zażądał za swego zamordowanego syna — miał być powodem zburzenia jego państwa, to wydaje się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.
Ale faktem jest, że państwo Minosa zostało zburzone. I to zburzone tak doszczętnie i tak
niespodziewanie, że ci, którzy je zburzyli, nie mieli nawet czasu, aby tu cokolwiek zobaczyć, cokolwiek usłyszeć, czegokolwiek się nauczyć. Zburzone tak doszczętnie, jak w trzy tysiące lat później zburzone zostało państwo Montezumy przez Hiszpanów, tak doszczętnie, że nie pozostało po nim nic poza ruinami, poza martwymi kamieniami, które nie mogły przemówić. Skąd więc to wszystko się brało i ku czemu zmierzało? Pochodzenie i koniec tego bogatego ludu kreteńskiego stanowi jeszcze i dziś zagadkę dla wszystkich archeologów, wszystkich naukowców zajmujących się wczesną historią.
Według Homera mieszkało na Krecie pięć rozmaitych ludów. Według Herodota Minos nie był Grekiem, według Tucydydesa był nim. Evans, a więc człowiek, który najwięcej zajmował się tym zagadnieniem, twierdził, że Minos był pochodzenia afrykańskiego, że pochodził z Libii. Eduard Meyer, gruntowny historyk starożytności, ogranicza się do negatywnego stwierdzenia, że Kreteńczycy prawdopodobnie nie przybyli z Azji Mniejszej. Dörpfeld, dawny współpracownik Schliemanna, jeszcze w 1932 roku, jako osiemdziesięcioletni starzec, polemizuje z tezą Evansa i twierdzi, że sztuka kreteńsko-mykeńska pochodzi z Fenicji, że wbrew tezie wysuniętej przez Evansa nie powstała na Krecie.
Gdzież jest nić Ariadny, która by nas wyprowadziła z labiryntu wszystkich tych pro i contra?
Tą nicią mogłoby być pismo. Evans przecież dla pisma kreteńskiego przybył na Kretę. Już w 1894 roku opisał pierwsze jego znaki. Znalazł niezliczone inskrypcje obrazkowe, a pod Knossos około 2000 glinianych tabliczek, pokrytych znakami jakiegoś pisma linearnego. Ale Hans Jen-sen jeszcze w 1935 roku w swej źródłowej pracy pt. Die Schrift (Pismo) stwierdza: „Sprawa odcyfrowania pisma kreteńskiego znajduje się jeszcze w powijakach, tak że o jego prawdziwej istocie nie wiemy nic pewnego.”
Równie zagadkowy jak pochodzenie i pismo państwa kreteńskiego — jest też i jego koniec. Różne istnieją co do tego teorie, jedna śmielsza od drugiej. Evans odróżnia trzy fazy zburzenia państwa Minosa. Dwa razy pałac w Fajstos odbudowano, za trzecim razem został ostatecznie zburzony.
Gdybyśmy spróbowali spojrzeć na dzieje owych czasów z lotu ptaka, ujrzelibyśmy wędrujące hordy, które wtargnęły do Grecji. Ujrzelibyśmy bladolicych Achajów przybywających z północy, z krajów naddunajskich, być może z południowej Rosji. Widzielibyśmy, jak barbarzyńscy najeźdźcy napadają na grody śniadych tubylców, jak burzą Mykeny i Tiryns, jak rozpraszając się coraz bardziej, przepływają morze i niszczą Kretę. Niedługo potem ujrzelibyśmy nowe zastępy zbrojnych: to Dorowie wypierają Achajów, wnosząc jeszcze mniej kultury niż tamci. Jeżeli Achajowie byli godnymi Homerowych pieśni najeźdźcami, którzy umieli brać coś „w posiadanie”, to Dorowie byli tylko łupieżcami, którzy nie umieli nic więcej, jak tylko burzyć. A jednak to od nich rozpoczynają się dzieje Grecji.Tak przynajmniej twierdzą jedni. A co mówią inni?
Evans odkrył, że zburzenie pałacu Minosa musiało nastąpić z gwałtownością kataklizmu. Pompeja była klasycznym przykładem tego rodzaju żywiołowej klęski. Tutaj, na Krecie, Evans natrafił w komnatach pałacu na podobne oznaki zaskoczenia mieszkańców przez śmierć i zniszczenie, na jakie po raz pierwszy d’Elboeuf i Venuti natrafili u podnóży Wezuwiusza: pozostawione w pośpiechu narzędzia, rozpoczęte i nagle przerwane roboty, nie dokończone dzieła sztuki, po domach równie nagle przerwane zajęcia gospodarskie.
W umyśle Evansa zaczęła się krystalizować teoria, którą mu potwierdzało własne doświadczenie.
26 czerwca 1926 roku o godzinie 21.45 leżąc w łóżku czytał książkę. Nagle nastąpił podziemny wstrząs. Łóżko zakołysało się, ściany domu zadrżały, przedmioty spadały na podłogę, woda wylała się z wiadra. Ziemia zrazu jak gdyby westchnęła, wydała głęboki jęk, a później zagrzmiała, tak że wydawać się mogło, iż ożył byk Minosa — Minotaur. Wstrząs trwał niedługo. Gdy ziemia się uspokoiła, Evans wyskoczył z łóżka i wybiegł na ulicę. Popędził do pałacu. Jego rekonstrukcje poszczególnych części budowli — Evans, gdzie tylko mógł, podparł je stalowymi dźwigarami i słupami — wytrzymały wstrząs. Lecz w okolicznych wsiach, aż po samą Kandię, stolicę Krety, trzęsienie ziemi wyrządziło straszliwe spustoszenia. Dla Evansa to osobiste przeżycie stało się potwierdzeniem jego teorii. Punktem wyjścia tej teorii był fakt, że Kreta jest jednym z terenów Europy najczęściej nawiedzanym przez trzęsienia ziemi.
Tylko siła takiego kataklizmu, który nagle wstrząsał ziemią, tak że tworzące się w niej rozpadliny pochłaniały dzieła rąk ludzkich — tylko taka siła mogła do tego stopnia zniszczyć pałac Minosa, że poza kilkoma nędznymi chatami nic już nie dało się na jego gruzach wybudować.
Tyle Evans. Są tacy, którzy nie podzielają jego zdania. Kiedyś i ta sprawa będzie wyjaśniona.
Evansowi udało się zamknąć krąg, którego pierwsze przebłyski ujrzał pod zgliszczami Myken niezachwiany w swej wierze Schliemann. Obaj byli odkrywcami. Teraz przyszedł czas, aby głos zabrali interpretatorzy, ci, którzy odnajdą nić Ariadny. Gdzie pali się lampa oświetlająca biurko człowieka, który w przyszłości odcyfruje pismo kreteńskie? Lampa rzucająca tak dalekie światło, by mogło rozjaśnić nieprzebyte mroki, w które spowita była przez tysiące lat inna, nie znana nam Europa?


Tym, który jak Prometeusz przyniósł nieco światła był Ernst Sittig, profesor w Tybindze, rozwiązał jakoby ów problem — problem, nad którym badacz fiński Sundwall mozolił się przez czterdzieści lat, nad którym później pracowali Niemiec Bossert, Włoch Meriggi, czeski uczony Hrozny (znany z odcyfrowania hetyckich tekstów klinowych w Bogazkoy), aż w końcu Alice Kober w Nowym Jorku w 1948 roku z rezygnacją stwierdziła: „Nieznany język, pisany nieznanym pismem, nigdy go nie można będzie odczytać...”
Zdawało się więc, że odkrycie Sittiga oznacza wielki triumf nauki. On pierwszy z całą konsekwencją zastosował do filologii antycznej wykształconą w ciągu dwóch wojen światowych sztukę (a także naukę) odcyfrowywania szyfrów wojskowych, opartą na danych statystycznych i matematycznych oraz obliczeniach częstotliwości. Zrazu sądził, że odczytał jedenaście, a potem nawet trzydzieści znaków tzw. „kreteńskiego pisma linearnego B”. Ale w połowie 1953 roku sytuacja znowu się zmieniła. Młodemu Anglikowi Michaelowi Ventris wpadła w ręce gliniana tabliczka wykopana przez Blegena w Pylos. Wykazywała ona ugrupowanie znaków, z jakim się Sittig do tego czasu nigdy nie spotkał, a które genialny Ventris — z zawodu architekt, a więc znowu Outsider — zdołał ponad wszelką wątpliwość odczytać jako grekę. Przekreśliło to interpretacje podane przez Sittiga; z jego trzydziestu tłumaczeń zaledwie trzy były prawidłowe.
Odtąd jednak rozpoczęła się i długo trwać jeszcze będzie walka o wyjaśnienie innych, nie zgłębionych dotychczas tajemnic. Filologia antyczna jest wprawdzie bliska ostatecznego odcyfrowania pisma kreteńskiego: większość tabliczek kreteńskich jest czytelna. Co jednak było powodem, że na Krecie, w tym ognisku samoistnej, wysoko rozwiniętej kultury, na sześćset lat przed Homerem pisano własnym pismem w języku Greków, naówczas bynajmniej jeszcze niewysoko rozwiniętego plemienia? Czyżby istniało obok siebie kilka języków greckich? A może w naszej chronologii wczesnogreckiej coś się nie zgadza? Może nawet Homer znowu staje się problemem?
W 1963 roku oksfordzki profesor Leonard R. Palmer miał dosyć odwagi, by w swej książce Mycenaeans and Minoans („Mykeńczycy i Minojczycy. Prehistoria egejska w świetle tabliczek linearnych B”) wystąpić z nowymi interpretacjami. Został jednak tak gwałtownie zaatakowany przez fachowców i wytknęli mu oni tyle błędów, że musiał już po dwóch latach opublikować „znacznie poprawione i uzupełnione” wydanie. Lecz zagadka kreteńskiego pisma nadal oczekuje swego Champolliona.

Kreta nazwana tak od greckiego słowa „silna”, ta obecnie największa grecka wyspa położona jest na Morzu Śródziemnym (piąta co do wielkości wyspa śródziemnomorska). Lecz miano siły zapewne nie pochodzi od samej wyspy, lecz z powodu istniejącego tu niegdyś państwa. Największym miastem jest Heraklion.

Kreta leży na samym obwodzie zagiętego w łuk pasma górskiego, które ciągnie się od Grecji poprzez wyspy Morza Egejskiego, aż do Azji Mniejszej. W jej południowej części, w dolinie Mesana rozciąga się przepiękna miejscowość Fajstos. Był ona stolicą Krety w okresie średniominojskim.

 

Morze Egejskie nie było przegrodą dzielącą narody. Już Schliemann dowiódł tego, gdy w
Mykenach i Tirynsie znalazł przedmioty, które musiały pochodzić z dalekich krain. Potem Evans odkrył na Krecie kość słoniową z Afryki i posągi z Egiptu. W małym świecie starożytnym handel i wojna tak samo były sprężynami stosunków między narodami, jak w naszym wielkim świecie dzisiejszym. Pierwszy — sprężyną równie pokojową, druga równie zbójecką. Wyspy Morza Egejskiego tworzyły więc wraz ze swymi dwiema metropoliami jedną gospodarczą i kulturalną całość. Ze swymi metropoliami? Metropolią wcale nie musiał tu być kraj leżący na kontynencie.
Rychło też okazało się, że właściwą metropolią, właściwym krajem macierzystym (w sensie dokonywającego się tu aktu kulturotwórczego) była nie Grecja lądowa, lecz jedna z wysp — Kreta.
Według legendy sam Zeus urodził się na Krecie. Rea, córka Ziemi, powiła go w pieczarze w górach Dikte. Pszczoły znosiły mu miód, koza Amalteja podawała wymię, piastowały go nimfy. Chłopcy zdolni już posługiwać się orężem zebrali się w gromadę, aby go bronić przed własnym jego ojcem, Kronosem pożerającym swe dzieci.
Tutaj na Krecie miał też panować legendarny król Minos, syn Zeusa, jeden z najpotężniejszych władców, którego imię starożytni wymieniali z najwyższą czcią.
Evans rozpoczął wykopaliska pod Knossos. Tuż pod powierzchnią ziemi natrafił na mury. Już kilka pierwszych godzin pracy przyniosło rezultaty. Po paru tygodniach Evans stał przejęty podziwem przed szczątkami budowli pokrywającymi przestrzeń ośmiu arów. Z biegiem lat z ziemi wynurzyły się resztki pałacu pokrywające przestrzeń dwóch i pół hektara. Dające się wyraźnie rozpoznać założenie architektoniczne wykazywało — mimo pozornie wielkich różnic — podobieństwo z pałacami w Tirynsie i Mykenach. Jednakże ogrom pałacu, jego przepych i piękno świadczyły o tym, że te zaniki w Grecji lądowej mogły być tylko grodami ubocznymi, niczym więcej jak głównymi miastami kolonii, kresowych prowincji.
Wokół głównego dziedzińca pałacowego, tworzącego olbrzymi prostokąt, wznosiły się ze
wszystkich stron skrzydła zabudowań. Mury były z dętych cegieł, dachy płaskie, wsparte na kolumnach. Ale komnaty, korytarze, sale na różnych piętrach tworzyły tak poplątaną całość, stwarzały tyle możliwości zabłądzenia, obrania fałszywego kierunku, że okrzyk „Labirynt!” wyrywał się z ust każdego, nawet najprostszego podróżnika, chociażby nie wiedział o tym, że legenda właśnie królowi Minosowi przypisuje posiadanie zbudowanego przez Dedala Labiryntu — prawzoru wszystkich labiryntów.
Evans nie zwlekając obwieścił światu, że znalazł pałac Minosa, syna Zeusa, ojca Ariadny i Fedry, władcy Labiryntu i mieszkającego w nim straszliwego potwora, na poły byka, na poły człowieka — Minotaura.
Odtąd Evans odkrywa w Knossos same cuda. Lud, który niegdyś tu mieszkał — Schliemann znalazł tylko ślady kolonizacyjnej działalności tego ludu, o którym do owego czasu poza pewnymi okruchami legend nie miano żadnych wiadomości — pławił się w bogactwie i rozkoszy.
Przypuszczalnie u szczytu swego rozwoju popadł w sybarytyczną dekadencję, która niesie już w sobie zarodek zagłady, jako że wtedy i posłanie z róż wydaje się za twarde.
Tylko najwyższy rozkwit gospodarczy może stać się źródłem takiej schyłkowej kultury. Kreta była wówczas tym, czym jest jeszcze dziś — krainą wina i oliwy z drzew oliwkowych. Ale wtedy była wielkim ośrodkiem handlu, a że była wyspą, więc prowadziła handel morski. Jeżeli już pierwsze wykopaliska zadziwiły świat tym, że ten najbogatszy pałac Grecji przedhistorycznej w ogóle nie był obwarowany, nie miał muru obronnego ani żadnych innych umocnień, to zagadkę tę rozwiązało znalezienie towarów handlowych, wymagających silniejszej, bardziej ofensywnej ochrony niż defensywna tylko zapora murów obronnych; ochronę tę dawała panująca nad morzem flota.
Oczom zbliżających się ku brzegom Krety żeglarzy pałac w Fajstos ukazywał się więc nie jako gród warowny, lecz jako jaśniejąca pod prażącym słońcem kreteńskim perła mórz. Lśnił kolumnami z białego wapienia i zdobnymi w stiuki ścianami, błyszczał bogactwem jak szlifowany diament rzucający ognie z każdej fasety.
Evans odkrył magazyny — spichrze pałacowe. Stały w nich obok siebie dzbany, niegdyś pełne oliwy, olbrzymie dzbany, zdobne w bogate ornamenty, pokryte kunsztownymi wzorami, podobnymi do tych, jakie już przedtem znaleziono w Tirynsie. Evans zadał sobie trud, aby obliczyć pojemność tych magazynów oliwy. Wynosiła ona ni mniej, ni więcej tylko 75 000 litrów; zapasy jednego pałacu...
A użytkownicy tego bogactwa?
Evans już po niedługim czasie doszedł do wniosku, że jego znaleziska nie mogą pochodzić z jednej i tej samej epoki, że wiek murów nie jest jednakowy, że nie cała ceramika, nie wszystkie fajanse i malowidła zrodziły się z jednego stylu. Niebawem też, ogarniając przenikliwym wzrokiem tysiąclecia rozwoju tej kultury, rozpoznał dzielące ją cezury. Odróżnił — podział ten uznawany jest do dziś dnia — okres wczesnominojski, od trzeciego do drugiego tysiąclecia przed Chr., okres średnio-minojski około 1600 roku przed Chr., i okres późnominojski, najkrótszy, zakończony około 1250 roku przed Chr. nagłą zagładą. Znalazł nawet ślady działalności ludzkiej z czasów dawniejszych od okresu wczesnominojskiego, z czasów, które nazywamy epoką neolitu, kiedy nie znano jeszcze metalu, a wszystkie sprzęty wyrabiano z kamienia. Znaleziska te datował Evans na 10 000 lat przed Chr. Inni badacze, co prawda, nie cofali się za nim aż w tak odległą przeszłość, niemniej jednak określali ich wiek na 5000 lat, uważając tę periodyzację za pewną.

Skąd te datowania? Skąd ta periodyzacja?
Evans znajdował z każdej epoki przedmioty obcego pochodzenia, w tym ceramikę i naczynia gliniane z Egiptu, pochodzące ze ściśle datowanych okresów dynastii faraońskich. Jako okres rozkwitu i najwyższej kultury określa okres przejściowy od średniominojskiego do późnominojskiego, a więc dziesięciolecia na przełomie 1600 roku przed Chr., kiedy przypuszczalnie żył na Krecie Minos, pan wielkiej floty, władca mórz. Był to okres, w którym z ogólnego dobrobytu zrodził się zbytek. W czasach tych na Krecie uprawiano kult piękna. Pochodzące z owego okresu malowidła ścienne przedstawiają młodzieńców wędrujących przez łąki i zrywających krokusy do smukłych kielichów, dziewczęta brnące po kostki w łanach liliowych. Kultura przeradzała się w przepych. Malarstwo nie było już zakrzepłą w formie, poskromioną przez twórcę ozdobą, lecz pławiło się w kolorach, upajało blaskiem i wspaniałością. Mieszkanie przestało być koniecznością, stało się zbytkiem. Odzież nie była już potrzebą podyktowaną przez naturę i obyczaj, lecz sprawą gustu i wyrafinowania. Nic dziwnego, że Evans do znalezionych przez siebie przedmiotów stosuje określenie „nowoczesne”. Pałac w Knossos nie ustępował co do wielkości pałacowi buckinghamskiemu w Londynie. Posiadał rowy odwadniające, luksusowe łazienki, urządzenia wentylacyjne i kanalizację. Ale porównanie z czasami nowożytnymi narzucało się jeszcze bardziej przy obserwowaniu ludzi, ich postawy, ich strojów, ich mody. Jeszcze w początkach okresu średniominojskiego kobiety nosiły wysokie, spiczaste czapki, długie, z przodu rozcięte, ściągane paskiem wzorzyste spódnice oraz wysokie sztywne kołnierze z głębokim dekoltem odsłaniającym piersi.
Z tych starych ubiorów rozwinął się w okresie najwyższego rozkwitu wyrafinowany strój. Z dawnej prostej sukni powstał stanik z rękawami, ciasno ściągnięty w talii, uwypuklający kształty i również odsłaniający obnażony biust, teraz jednak już z wyraźnie zaznaczoną, ekscytującą kokieterią. Długie po kostki spódnice z falbankami, bogato i jaskrawo haftowane, ozdobione były niekiedy obrazami przedstawiającymi pagórek, z którego wyrastały stylizowane kwiaty lotosu; na spódnicach — jaskrawe fartuszki. Na głowach nosiły damy kreteńskie wysoki toczek powstały z dawnej spiczastej czapki. Czyżby te „modne” postacie były aż groteskowe w swej „hipernowoczesności”? Skoro dziś panuje u nas moda, że kobiety noszą krótkie włosy, to kobiety kreteńskie istotnie nosiły się więcej niż modnie, bo miały głowy ostrzyżone zupełnie tak samo jak mężczyźni.
Tak też ukazują się nam na obrazach: z niedbałą gracją w ruchach, z pełnym wdzięku znużeniem, bawiąc się rękawiczką, prowadzą konwersację z charme’em paryżanki w spojrzeniu i wyrazie twarzy. Trudno wprost uwierzyć, że damy te żyły w czasach odległych od nas o tysiące lat. Starczy jednak rzucić tylko jedno spojrzenie na mężczyzn, aby uprzytomnić sobie, o jak odległe chodzi tu czasy: wszyscy bez wyjątku nosili tylko opaskę na biodrach. Wśród wszystkich wspaniałych obrazów znalezionych przez Evansa („nawet nasi robotnicy pozbawieni wszelkiego wykształcenia — pisze Evans — odczuli ich czar i urok”) powtarza się wciąż jeden znany nam już motyw: młodzieniec tańczący na byku. Tancerz? Akrobata? Za takiego uważał go Schliemann, gdy znalazł podobny obraz w Tirynsie, owym ponurym kresowym grodzisku, w którym nie było nic, co mogłoby przypominać stare legendy, byki, obiaty i krew dymiącą po świątyniach.
Inaczej z Evamsem. Znajdował się przecież na ziemi, gdzie niegdyś panował Minos, król posiadający Minotaura — potwora podobnego do byka. Posłuchajmy, co mówi o tym legenda:
Minos, król Knossosu, całej Krety i wszystkich mórz Hellady, wysłał swego syna Androgeosa do Aten, aby wziął tam udział w igrzyskach. Gdy silniejszy od wszystkich Greków Androgeos zwyciężył, zabił go rozgniewany król Aten Egeusz. Rozjuszony Minos wysłał swą flotę do Aten, nawiedził je wojną, odniósł zwycięstwo i zażądał straszliwej kary. Co- rok Ateńczycy mieli mu przysyłać kwiat swej młodzieży, siedmiu młodzieńców i siedem dziewcząt, jako ofiary dla Minotaura. Gdy jednak nastąpił termin trzeciej z kolei strasznej ofiary, Tezeusz, syn Egeusza, powróciwszy z długiej, wypełnionej bohaterskimi czynami podróży, zaofiarował się, iż pożegluje na Kretę, aby zabić potwora.

„Wśród bryzgów niebieskich statek pruł dziobem
Morze Kreteńskie. A wiózł Tezeusza
I siedem par jońskiej młodzieży”...

Czarne żagle łopotały na maszcie. Jeżeliby mu się udało dopiąć celu, miał je Tezeusz zastąpić w drodze powrotnej białymi żaglami. Ariadna, córka Minosa, ujrzawszy młodzieńca skazanego na niechybną śmierć, zapałała miłością ku niemu. Wręczyła mu miecz, aby miał czym walczyć, i kłębek nici, który przyrzekła trzymać, gdy Tezeusz uda się do Labiryntu, by zabić potwora. W straszliwej walce Tezeusz pokonał Minotaura. Idąc za nicią Ariadny znalazł wyjście z Labiryntu i pośpiesznie wraz z Ariadną i swymi towarzyszami uciekł do rodzinnych Aten. Był jednak tak wzburzony z powodu cudownego ocalenia, że nie pomyślał o tym, aby zgodnie z umową zamiast czarnych rozpiąć białe żagle. I oto Egeusz, ojciec Tezeusza, ujrzawszy czarne żagle i widząc w tym znak, że syn jego poległ — rzucił się do morza.

Czy ta legenda dawała podstawę do objaśnienia obrazu? Dwie dziewczyny i chłopiec igrali z bykiem. Ale może nie była to tylko zabawa, może chodziło tu o śmierć i życie? Może na tym obrazie ofiary stoją przed Minotaurem, co — dodajmy znowu: może — nie oznaczało nic innego, jak „byka króla Minosa”?
Przy porównywaniu tej legendy ze znaną już teraz z wykopalisk rzeczywistością, nasuwały się jednak jeszcze i inne pytania. Nie ulegało wątpliwości, że zawierała ona ziarno prawdy: chodziło o Labirynt. Można także przypuszczać, że zwycięstwo Tezeusza było alegorią, oznaczającą zwycięstwo najeźdźców, którzy przybyli z kontynentu i zburzyli pałac Minosa. Żeby jednak osobisty akt zemsty Minosa — wielkość ofiary, której zażądał za swego zamordowanego syna — miał być powodem zburzenia jego państwa, to wydaje się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.
Ale faktem jest, że państwo Minosa zostało zburzone. I to zburzone tak doszczętnie i tak
niespodziewanie, że ci, którzy je zburzyli, nie mieli nawet czasu, aby tu cokolwiek zobaczyć, cokolwiek usłyszeć, czegokolwiek się nauczyć. Zburzone tak doszczętnie, jak w trzy tysiące lat później zburzone zostało państwo Montezumy przez Hiszpanów, tak doszczętnie, że nie pozostało po nim nic poza ruinami, poza martwymi kamieniami, które nie mogły przemówić. Skąd więc to wszystko się brało i ku czemu zmierzało? Pochodzenie i koniec tego bogatego ludu kreteńskiego stanowi jeszcze i dziś zagadkę dla wszystkich archeologów, wszystkich naukowców zajmujących się wczesną historią.
Według Homera mieszkało na Krecie pięć rozmaitych ludów. Według Herodota Minos nie był Grekiem, według Tucydydesa był nim. Evans, a więc człowiek, który najwięcej zajmował się tym zagadnieniem, twierdził, że Minos był pochodzenia afrykańskiego, że pochodził z Libii. Eduard Meyer, gruntowny historyk starożytności, ogranicza się do negatywnego stwierdzenia, że Kreteńczycy prawdopodobnie nie przybyli z Azji Mniejszej. Dörpfeld, dawny współpracownik Schliemanna, jeszcze w 1932 roku, jako osiemdziesięcioletni starzec, polemizuje z tezą Evansa i twierdzi, że sztuka kreteńsko-mykeńska pochodzi z Fenicji, że wbrew tezie wysuniętej przez Evansa nie powstała na Krecie.
Gdzież jest nić Ariadny, która by nas wyprowadziła z labiryntu wszystkich tych pro i contra?
Tą nicią mogłoby być pismo. Evans przecież dla pisma kreteńskiego przybył na Kretę. Już w 1894 roku opisał pierwsze jego znaki. Znalazł niezliczone inskrypcje obrazkowe, a pod Knossos około 2000 glinianych tabliczek, pokrytych znakami jakiegoś pisma linearnego. Ale Hans Jen-sen jeszcze w 1935 roku w swej źródłowej pracy pt. Die Schrift (Pismo) stwierdza: „Sprawa odcyfrowania pisma kreteńskiego znajduje się jeszcze w powijakach, tak że o jego prawdziwej istocie nie wiemy nic pewnego.”
Równie zagadkowy jak pochodzenie i pismo państwa kreteńskiego — jest też i jego koniec. Różne istnieją co do tego teorie, jedna śmielsza od drugiej. Evans odróżnia trzy fazy zburzenia państwa Minosa. Dwa razy pałac w Fajstos odbudowano, za trzecim razem został ostatecznie zburzony.
Gdybyśmy spróbowali spojrzeć na dzieje owych czasów z lotu ptaka, ujrzelibyśmy wędrujące hordy, które wtargnęły do Grecji. Ujrzelibyśmy bladolicych Achajów przybywających z północy, z krajów naddunajskich, być może z południowej Rosji. Widzielibyśmy, jak barbarzyńscy najeźdźcy napadają na grody śniadych tubylców, jak burzą Mykeny i Tiryns, jak rozpraszając się coraz bardziej, przepływają morze i niszczą Kretę. Niedługo potem ujrzelibyśmy nowe zastępy zbrojnych: to Dorowie wypierają Achajów, wnosząc jeszcze mniej kultury niż tamci. Jeżeli Achajowie byli godnymi Homerowych pieśni najeźdźcami, którzy umieli brać coś „w posiadanie”, to Dorowie byli tylko łupieżcami, którzy nie umieli nic więcej, jak tylko burzyć. A jednak to od nich rozpoczynają się dzieje Grecji.Tak przynajmniej twierdzą jedni. A co mówią inni?
Evans odkrył, że zburzenie pałacu Minosa musiało nastąpić z gwałtownością kataklizmu. Pompeja była klasycznym przykładem tego rodzaju żywiołowej klęski. Tutaj, na Krecie, Evans natrafił w komnatach pałacu na podobne oznaki zaskoczenia mieszkańców przez śmierć i zniszczenie, na jakie po raz pierwszy d’Elboeuf i Venuti natrafili u podnóży Wezuwiusza: pozostawione w pośpiechu narzędzia, rozpoczęte i nagle przerwane roboty, nie dokończone dzieła sztuki, po domach równie nagle przerwane zajęcia gospodarskie.
W umyśle Evansa zaczęła się krystalizować teoria, którą mu potwierdzało własne doświadczenie.
26 czerwca 1926 roku o godzinie 21.45 leżąc w łóżku czytał książkę. Nagle nastąpił podziemny wstrząs. Łóżko zakołysało się, ściany domu zadrżały, przedmioty spadały na podłogę, woda wylała się z wiadra. Ziemia zrazu jak gdyby westchnęła, wydała głęboki jęk, a później zagrzmiała, tak że wydawać się mogło, iż ożył byk Minosa — Minotaur. Wstrząs trwał niedługo. Gdy ziemia się uspokoiła, Evans wyskoczył z łóżka i wybiegł na ulicę. Popędził do pałacu. Jego rekonstrukcje poszczególnych części budowli — Evans, gdzie tylko mógł, podparł je stalowymi dźwigarami i słupami — wytrzymały wstrząs. Lecz w okolicznych wsiach, aż po samą Kandię, stolicę Krety, trzęsienie ziemi wyrządziło straszliwe spustoszenia. Dla Evansa to osobiste przeżycie stało się potwierdzeniem jego teorii. Punktem wyjścia tej teorii był fakt, że Kreta jest jednym z terenów Europy najczęściej nawiedzanym przez trzęsienia ziemi.
Tylko siła takiego kataklizmu, który nagle wstrząsał ziemią, tak że tworzące się w niej rozpadliny pochłaniały dzieła rąk ludzkich — tylko taka siła mogła do tego stopnia zniszczyć pałac Minosa, że poza kilkoma nędznymi chatami nic już nie dało się na jego gruzach wybudować.
Tyle Evans. Są tacy, którzy nie podzielają jego zdania. Kiedyś i ta sprawa będzie wyjaśniona.
Evansowi udało się zamknąć krąg, którego pierwsze przebłyski ujrzał pod zgliszczami Myken niezachwiany w swej wierze Schliemann. Obaj byli odkrywcami. Teraz przyszedł czas, aby głos zabrali interpretatorzy, ci, którzy odnajdą nić Ariadny. Gdzie pali się lampa oświetlająca biurko człowieka, który w przyszłości odcyfruje pismo kreteńskie? Lampa rzucająca tak dalekie światło, by mogło rozjaśnić nieprzebyte mroki, w które spowita była przez tysiące lat inna, nie znana nam Europa?


Tym, który jak Prometeusz przyniósł nieco światła był Ernst Sittig, profesor w Tybindze, rozwiązał jakoby ów problem — problem, nad którym badacz fiński Sundwall mozolił się przez czterdzieści lat, nad którym później pracowali Niemiec Bossert, Włoch Meriggi, czeski uczony Hrozny (znany z odcyfrowania hetyckich tekstów klinowych w Bogazkoy), aż w końcu Alice Kober w Nowym Jorku w 1948 roku z rezygnacją stwierdziła: „Nieznany język, pisany nieznanym pismem, nigdy go nie można będzie odczytać...”
Zdawało się więc, że odkrycie Sittiga oznacza wielki triumf nauki. On pierwszy z całą konsekwencją zastosował do filologii antycznej wykształconą w ciągu dwóch wojen światowych sztukę (a także naukę) odcyfrowywania szyfrów wojskowych, opartą na danych statystycznych i matematycznych oraz obliczeniach częstotliwości. Zrazu sądził, że odczytał jedenaście, a potem nawet trzydzieści znaków tzw. „kreteńskiego pisma linearnego B”. Ale w połowie 1953 roku sytuacja znowu się zmieniła. Młodemu Anglikowi Michaelowi Ventris wpadła w ręce gliniana tabliczka wykopana przez Blegena w Pylos. Wykazywała ona ugrupowanie znaków, z jakim się Sittig do tego czasu nigdy nie spotkał, a które genialny Ventris — z zawodu architekt, a więc znowu Outsider — zdołał ponad wszelką wątpliwość odczytać jako grekę. Przekreśliło to interpretacje podane przez Sittiga; z jego trzydziestu tłumaczeń zaledwie trzy były prawidłowe.
Odtąd jednak rozpoczęła się i długo trwać jeszcze będzie walka o wyjaśnienie innych, nie zgłębionych dotychczas tajemnic. Filologia antyczna jest wprawdzie bliska ostatecznego odcyfrowania pisma kreteńskiego: większość tabliczek kreteńskich jest czytelna. Co jednak było powodem, że na Krecie, w tym ognisku samoistnej, wysoko rozwiniętej kultury, na sześćset lat przed Homerem pisano własnym pismem w języku Greków, naówczas bynajmniej jeszcze niewysoko rozwiniętego plemienia? Czyżby istniało obok siebie kilka języków greckich? A może w naszej chronologii wczesnogreckiej coś się nie zgadza? Może nawet Homer znowu staje się problemem?
W 1963 roku oksfordzki profesor Leonard R. Palmer miał dosyć odwagi, by w swej książce Mycenaeans and Minoans („Mykeńczycy i Minojczycy. Prehistoria egejska w świetle tabliczek linearnych B”) wystąpić z nowymi interpretacjami. Został jednak tak gwałtownie zaatakowany przez fachowców i wytknęli mu oni tyle błędów, że musiał już po dwóch latach opublikować „znacznie poprawione i uzupełnione” wydanie. Lecz zagadka kreteńskiego pisma nadal oczekuje swego Champolliona.