W Pakistanie, nad Indusem istnieje miasto odkopane w latach 20. ub. wieku. Nie jest odwiedzane przez turystów, choć leży 400 km od Karaczi i jest właściwie zapomniane, mimo iż włączono je do listy UNESCO. Efekty prac archeologów na tych terenach są rzadko podawane do publicznej wiadomości. To Mohendżo Daro, największa aglomeracja kultury harappańskiej, rozwijającej się między 3500 a 1500 r. p.n.e. Składa się z jednakowej wielkości mieszkalnych kwartałów, a domy w nich mają wyspecjalizowane pomieszczenia, takie jak kuchnia, łazienka czy spiżarnia.

Domy były kiedyś piętrowe, dół był zbudowany z cegły, górne piętro miało drewniane ściany. Każde domostwo było wyposażone w wodociąg z ceramicznych rur, a nieczystości odprowadzano ulicznymi ściekami. Miasto posiadało też coś w rodzaju agory lub cytadeli z basenem o wielkości 24 na 7 m, zbudowanej z dwóch warstw cegieł uszczelnionych smołą. W pobliskich ruinach znaleziono także resztki pieca, co mogłoby wskazywać, że woda w basenie była podgrzewana. Mogła to więc być łaźnia lub basen rytualny. Miasto poza tym zostało odgrodzone od corocznie wylewającego Indusu wałami przeciwpowodziowymi. Było to budownictwo jak na tamte tereny bardzo rozwinięte, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w nieodległej Babilonii domy wznoszono z suszonego mułu. Nie dziwi to jednak wcale, gdy zestawi się je z egipskim. Akurat w tym czasie powstawały pierwsze piramidy, a na Krecie kwitła odrębna, bardzo rozwinięta kultura kreteńska.

Mohendżo Daro charakteryzuje jednak wielka zagadka - zostało opuszczone na skutek nieznanego kataklizmu. "Świecące" szkielety Zdziwienie budzą artefakty znajdowane w mieście - czarne szkiełka i szkliste kamyki. Po bliższym zbadaniu okazało się, że jest to stopiona ceramika. Aby stopić minerał, należałoby użyć wysokich temperatur, co w atmosferze raczej nie wydaje się możliwe. Poza tym szkielety znalezione w mieście wykazują promieniowanie radioaktywne. Według różnych publikacji, przekracza ono 20 do 50 razy zwyczajne promieniowanie. Zęby w czaszkach mają zaś kolor zielonkawy, jak po wybuchu bomby atomowej. Zdziwienie budzą też cegły, w których powstały bąble powietrza - tu też musiała zadziałać wysoka temperatura. Takiego efektu nie może wywołać żaden ze znanych nam naturalnych kataklizmów. Czyżby więc bomba? A jeśli tak, to z czego ją zrzucono? Latające spodki Według Ramajany i innych ksiąg z tego samego okresu, pojazdy latające, zwane vimanami przywieźli z sobą bogowie z odległych planet. Vimany poruszały się szybko we wszystkich kierunkach, a ich silniki pracowały cicho. Napędem miała być rtęć przetwarzana na plazmę, a podczas tego procesu miało być wytwarzane silne pole magnetyczne. Kształtem najczęściej przypominały cylinder z kopułą i dwoma rzędami świateł dookoła. Inne vimany były stożkowate i strzelały pociskami kierowanymi akustycznie, co ułatwiało zestrzeliwanie vimana... niewidzialnych. W jednym z klasztorów w Tybecie Chińczycy znaleźli kilka tekstów, w których dość szczegółowo opisano, w jaki sposób należy budować vimany, a w podobnych pismach rodem z Indii znajdują się instrukcje dotyczące pilotażu, metod walki z użyciem tych pojazdów, potencjalnych zagrożeń, a nawet podsłuchu wroga na odległość. Wygląda na to, że ludzie też pilotowali pozaziemskie statki, bo inaczej nie posiedliby tych tajemnic. Wojna kosmitów Staroindyjskie eposy głoszą, że 12 tys. lat temu na Ziemi przebywało kilka rodzajów (ras) przybyszów.

Najwyższą władzę w kosmosie i na Ziemi sprawowali Devowie, a inne rasy były im albo podporządkowane, albo też buntowały się jak Asurowie (zwani też Rakszasami lub Atlantydami). Asurowie, którzy dysponowali miastem zawieszonym między Ziemią i Księżycem, zostali w końcu pokonani, ponieważ inny z półbogów, Ardżuna, wypuścił w kierunku miasta Głowę Brahmy, która dopadła go i zniszczyła. Taki opis wskazuje na użycie pocisku nuklearnego wielkiej mocy. Naukowcy tzw. alternatywni długo szukali dowodów użycia broni nuklearnej w dawnych czasach. I niejako udało im się znaleźć w... Indiach. W pobliżu Jodhpuru w Radżastanie (także na terenach kultury harappańskiej) nagle zaczęły się rodzić dzieci z wrodzonymi wadami, pojawiły się też nowotwory. Okazało się, że teren był tam pokryty radioaktywnym pyłem. Skąd się tam wziął? Tego nie wie nikt. No, może poza pracownikami pobliskiego nuklearnego ośrodka rządowego, którzy sprzedawali okolicznym mieszkańcom drewno budowlane na opał. Można domniemywać, że w tym akurat wypadku promieniowanie wiąże się z jakąś bardziej współczesną tajemnicą. Po to mam oczy... Czy wierzyć starodawnym tekstom? Kontrowersyjny naukowiec von Däniken mawiał: po to mam oczy, żeby widzieć. Staroindyjskie księgi istnieją, jak najbardziej, tyle że poza nimi nie ma żadnych śladów po dawnych przybyszach z kosmosu. Ani odłamków metali rzadkich, z których musiały być budowane silniki, ani kopalń, ani nawet skażonego bombą atomową piasku. Co ciekawe, poza jedną wątpliwą inskrypcją w Egipcie, kilkoma - także wątpliwymi - rytami jaskiniowymi, jedną rzeźbą Majów i legendami Indian Hopi, o przybyszach z kosmosu wspomina tylko dziejopis Aleksandra Macedońskiego, murzyńskie plemię z Mali i carski oficer. To za mało, by uznać je za wiarygodne w świetle współczesnej nauki. Ale mimo to trzeba pamiętać, że ma się oczy po to, żeby widzieć...

art. MIROSŁAWA BRZEZIŃSKIEGO opublikowany w Dzienniku Super Nowości